Jedną z możliwości oceny efektów naszych zabiegów dydaktycznych jest opinia studentów. Wczoraj zajrzałem do protokołu z oceną moich zajęć w tym semestrze. Mogę być zadowolony. Uzyskałem łączna notę 4,86. Zastosowane przeze mnie metody w czasie zajęć sprawdziły się nie tylko w mojej opinii, także studenci ocenili je pozytywnie. Niestety, nie napisali zbyt wielu komentarzy (rzecz jasna cała procedura jest anonimowa). Jednak te opublikowane skłaniają mnie do krótkiej refleksji.
Ocena studentów
Ocena naszych zajęć przez studentów nie była jeszcze do niedawna traktowana z należytą uwagą. Dopiero w ostatnich latach zaczęło się w tej sprawie coś zmieniać. Komisje oceniające jakość kształcenia wnikliwiej traktują nie tylko same zajęcia (program), ale także ich ocenę przez studentów. Oczywiście, proces ten nie jest doskonały, podobnie jak w innych procedurach czynniki subiektywne mają spore znaczenie.
Jednak jeśli w ocenie bierze udział duża grupa respondentów, można uznać jej wynik za odzwierciedlający odczucia, odbiór zajęć ich uczestników. Ciągle jeszcze część studentów rezygnuje z korzystania z tego narzędzia nie tylko oceny, co i wpływu na poprawianie zajęć w ich następnych edycjach. Jeśli wypowiada się tylko nieliczna grupa, oceny mogą być bardzo różne, trudno w tym przypadku o wskazanie jakiś tendencji.
Muszę przyznać, że prowadzone przeze mnie zajęcia w tym semestrze skłoniły studentów do reakcji. W dodatku pozytywnej, co mnie bardzo cieszy. Mieli odpowiedzieć na sześć pytań. Pierwsze dotyczyło klarowności zaliczenia przedmiotu, drugie realizacji treści zawartych w sylabusie, trzecie uporządkowania i ustrukturyzowania przekazywanych treści, czwarte przygotowania i zaangażowania nauczyciela w prowadzenie zajęć, piąte jego komunikatywności, w tym otwartości na pytania i dyskusję, aż szóste atrakcyjności wykorzystywanych form dydaktycznych.
Ankiety wypełnili prawie wszyscy studenci, czyli 41 osób. Bardzo im za to dziękuję. Otrzymałem łączną notę 4,86.
Komentarze
Studenci zamieścili tylko pojedyncze komentarze. Trudno na ich podstawie wskazać jakieś główne trendy postrzegania moich wysiłków. Można co najwyżej oddać pewne obserwacje. Trochę to dziwi. Komentarze są przecież anonimowe.Czyżby był to już nadmierny wysiłek?
Pozwolę sobie wszak zaapelować do naszych studentów, by zechcieli poświęcić nam jeszcze trochę czasu i napisać kilka zdań. Myślę, że nie tylko dla mnie byłoby to ważne. Pomijając skrajne oceny (bardzo pozytywne i zdecydowanie negatywne), można dostrzec pewien generalny stan odbioru naszych wysiłków.
Możemy więc znaleźć potwierdzenie obranych metod, z drugiej strony – w razie problemów – skorygować je, zmienić sposób prowadzenia zajęć w następnych semestrach.
Generalnie moje zajęcia podobały się studentom. Podkreślali zmienność metod, kreatywne wykorzystanie dostępnych narzędzi elektronicznych, a więc to na czym mi bardzo zależało. Jeden ze studentów docenił połączenie prezentacji z komentarzem głosowym:
Świetny był (…) pomysł z prezentacjami z komentarzem głosowym. Nigdy do tej pory tego nie robiłem, a ponieważ mam parę prezentacji do wykonania w ramach odrabiania programu to zastanawiam się poważnie nad zastosowaniem tego rozwiązania.
Inny student zwrócił uwagę na różnicę zdań w czasie dyskusji i moją reakcję:
Czasami miałam jednak wrażenie, że punkty widzenia, które nie zgadzają się z opinią Prowadzącego, nie są pożądane, a tok myślenia studenta, powinien iść jego tokiem rozumowania.
Nie chcę tego problemu bagatelizować, ale zaręczam, że powstał nie z powodu jakiegoś zakładanego przeze mnie podejścia. Zróżnicowanie interpretacji takiego czy innego faktu, procesu jest oczywistością w dyskusjach historycznych.
Jest jednak pewien warunek ich toczenia, na który staram się zwracać uwagę. Nie wystarczy wygłaszać jakiś pogląd, nie posiadając odpowiedniej wiedzy, zwłaszcza szczegółowej. Wyrażenia: „słyszałem”, „wydaje mi się” itd. staram się, na ile to jest możliwe, rugować z wypowiedzi studentów.
Własne stanowisko – jak najbardziej, ale dobrze uargumentowane. Postaram się jednak zwracać uwagę na sposób moderowania dyskusji.
Jedna książka to za mało
Jeden komentarz postanowiłem przytoczyć w całości. Obrazuje on zmiany, jakie zaszły w podejściu do studiowania w ostatnich latach. Czy studia mają być przede wszystkim przyjemne? Bezstresowe? Czy wszystko mamy podawać studentom niejako na talerzu, a procedura egzaminu to tylko „odpytanie” (testami nie zawracam sobie i studentom głowy)?
Wspominam czasy własnego studiowania, gdy przygotowując się do egzaminu z epoki nie miałem wcześniej podanych pytań, jedynie wykaz lektur, które objętością mogły nieco przerażać. Jakoś przez myśl mi nie przeszło, że może być inaczej i że mogę swoim profesorom zawracać uwagę, że mnie za nadto męczą lekturami. Przecież czytanie, i to publikacji do różnych epok, było fundamentem studiowania. A jak jest dzisiaj? Poniżej przytoczę wypowiedź na ten temat jednego ze studentów III roku historii (studia dzienne), pozostawiając ją wszakże bez dalszego komentarza (pisownia oryginalna):
Egzamin sam w sobie jest dobrze skonstruowany, natomiast nie podobają mi się w nim pewne elementy. Na pierwszym wykładzie otrzymaliśmy listę pytań egzaminacyjnych, w sumie ich było 65. To trochę za dużo. Myślę że wystarczyłoby 40-50 pytań. Natomiast inna rzecz z której nie byłem zadowolony to było to, że musieliśmy wybrać sobie jakąś książkę z XX wieku, przeczytać ją i napisać z niej recenzję. Do tego jeszcze musimy coś o niej mówić na egzaminie. Nie jestem z tego zadowolony. Wystarczyłoby w zupełności gdyby się tylko uczyło pytań egzaminacyjnych.
26/02/2021, 12:18
Pan Profesor wstrzymał się od komentarza, ale nie każdy ma na tyle dyplomatycznej ogłady, by przemilczeć pewne sprawy, stąd moja wypowiedź.
Czytając ostatni zamieszczony przez Pana komentarz, mogłem się przynajmniej pocieszać myślą, że nie jestem najgorszym studentem tej uczelni. Przeczytałem go drugi raz i wiem też, że nie jestem jej najbardziej leniwym studentem. Za trzecim razem jednak posmutniałem.
Nie wiem, kto zamieścił ten komentarz i z dobroci serca zalecam, by się nie przyznawał. Radzę za to przemyśleć kilka spraw. Czy na pewno robię w życiu to, co powinienem? Czy wykorzystuję swój potencjał w 100%-ach? Czy odwrotnie – przeliczyłem się z siłami i jestem na studiach ku radości Rodziny?
A posmutniałem, bo przez takie jednostki uczelnia, a wraz z nią tytuł czy stopień naukowy, traci na prestiżu. Skoro każdy może skończyć studia, to co to za wielkie wyróżnienie w społeczeństwie, mieć kilka liter przed nazwiskiem? Dodatkowo weźmy pod uwagę fakt, że jest to też potencjalna konkurencja na rynku pracy i (upraszczając) każdy z takim samym dyplomem będzie startował z równej pozycji, niezależnie od swojego podejścia zarówno do studiów, jak i przyszłej pracy.
I tu pojawia się pytanie – czy wina nie leży też częściowo po stronie systemu, coraz łagodniej obchodzącego się ze studentem i coraz szerzej otwierającego drzwi, które przez stulecia wymagały pewnego poziomu, by móc je otworzyć…